Druga wizyta na innej planecie jest prawie jak powrót do domu.
Bangkok – drugi przyjazd w tym samym roku, bardziej zadaniowy niż wakacyjny (przyjechaliśmy zrobić interes). Kiedy załatwiasz sprawy na innym kontynencie, świat się mega kurczy. Wylądowaliśmy w Azji, a miałem poczucie, że to jakby wyjazd w delegacje do Szczecina. Wybraliśmy hotel blisko Chinatown, mamy to miasto wstępnie rozpoznane, wiemy czego chcemy i jakie są tu zasady – żadna turystyczna wędka nie wyciągnie z nas pieniędzy – jest luzik. Jutro rano wstajemy na największy targ w całej Azji i zanurzamy się w najdziwniejsze rzeczy z całego świata.
Mamy skuter i dzikie miasto za tor do jazdy. Bangkok jest 2,5x większy niż Nowy Jork. Mamy tutaj dwa weekendy na handel i 5 dni roboczych na workation i zadania fotograficzne. Jazda.
Jeśli miasto ma Chinatown, to można być pewnym, że to najbardziej dynamiczna dzielnica. Jej językiem jest permanentny handel i wymiana gotówkowa. Wartka rzeka ludzi, ruch towarów i buchająca para ze streetfoodu. Wszyscy na zewnątrz. Krzyk. Klaksony. Tempo. Nie ma czasu.
Na tym wyjeździe miałem fotograficzny challenge. Zbliżyć się do ludzi. Wychodzę codziennie rano o 5:30 troche ze względu na lekkie światło, troche na niższą temperaturę, ale przede wszystkim to czas porannej rundy handlowej. Wydaje się, że Tajowie nie śpią, bo wszystko jest już dawno rozłożone, a śniadanie i rozmowy trwają w najlepsze.
Dużo rzeczy w Azji jest z kategorii ekstremum. Ale najbardziej spektakularne ekstremum to upadek podczas Wielkiego Azjatyckiego Kryzysu w 1997. Po dziesiątkach lat zalewania rynku zagranicznym kapitałem, gospodarki rosnące 2-cyfrowo, ale krótkowzrocznie, pazernie i daleko od zrównoważonego rozwoju, doprowadziły z jednej strony do biedy milionów ludzi, a z drugiej do bezprecedensowego wyścigu po obietnicę luksusu. W całej Tajlandii rosły tego typu inwestycje. Wyżej, szerzej, bardziej. Aż do potknięcia. Upadek z takiej wysokości ciężko wyleczyć. Porzucone inwestycje wyglądają teraz jak surrealistyczne pomniki porażki.
Bangkok to miasto o trudnej do przyswojenia skali. Metropolia, która jakby ma wszystko, ale mieszkanie w niej to jakby udręka.
Pora deszczowa, to kilkumiesięczny okres, w którym chmura może oberwać się nagle, generując niewiarygodne ilości deszczu, żeby za 15 minut ustąpić miejsca słońcu i wysuszyć chodniki do zera. Wysychająca woda dodaje ok 8 stopni do stałej 34’C sprawiając, że powietrze dookoła jest gęste jak maź, skóra na całym ciele jest lepka i tylko klimatyzacja może dać Ci wytchnienie.
Lecz przede wszystkim można to miasto poczuć. Woń jest mieszanką kurzu, deszczu, prażonych na słońcu śmieci, tłustego chodnika, na którym odparowują warstwy płynów wszelkiego pochodzenia. Nie ma takiego zapachu w Europie. Może i na szczęście. Chociaż z drugiej strony, gdy wysiadasz z metra w centrum po sterylnym locie w klimatyzacji, mieszanina zapachów wtłacza Ci zastrzyk endorfin.
Życie tutaj wydaje się być tak bardzo przyziemne, analogowe, pragmatyczne. Ludzkie? Wśród tego wszystkiego widzisz uśmiechniętą mamę, która kasuje bilety w autobusie. Jej brzdąc nieświadomie podrywa wszystkie pasażerki zza szczebelków łóżeczka zrobionego z plastikowych rurek. Tu jakby nie ma miejsca na łzy. Świat w którym się urodził, pomimo parnego klimatu jest bardzo szorstki. Jak na to patrzę to myślę, że my zachodni ludzie żyjemy w świecie zbyt miłym w dotyku. Wszystko co ma inną fakturę sprawia nam zawód.